Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

niedziela, 30 listopada 2014

Wyznanie wiary




syzyfowe prace

Od czasu do czasu próbuję ubarwiać swoje posty mową wiązaną.   Z prawdziwą poezją ma ona niewiele wspólnego i daleko mi do języka współczesnych kreatorów sztuki poetyckiej, ale mimo wszystko  próbuję urozmaicić publicystyczną prozę tradycyjnym wierszem. Tak mi się wydaje, że tym sposobem trafiam do Czytelników bliskich mojemu poczuciu piękna języka. Staram się jak umiem poruszyć wrażliwe struny duszy odbiorców wciąż jeszcze żyjąc nadzieją, że  tym sposobem uda mi się łatwiej przekonać ich do moich przemyśleń i fascynacji, choć wiem iż rację miał Andrzej Garczarek pisząc w „piosence dla Piotrowskiego poety”:


choćbyś krwią pisał
wszystkie swoje wiersze
na welinowym glanc papierze
ludzi w aniołów nie przerobisz
bo już poezja ich nie bierze

Stachuro, Stachuro ty już idziesz górą
a nam tu w dolinie gorzko i ponuro…


Niestety, coraz ciężej pchać się pod górę, choć wiadomo że stamtąd bliżej do nieba. Myślę tutaj o sobie, bo czuje na swych plecach ciężar przeżytych lat. Mam też świadomość, że w te górne pułapy Stachury mogę bez przeszkód przenieść się z tego miejsca gdzie jestem, z dołu.  Nie powiem, że na to czekam, choć coraz częściej czuję  gorycz i ponurość , bo po prosu zawiodłem się na Polsce. Moje wyimaginowane Eldorado o jakim śniłem z naiwną wiarą Polaka wychowanego na ideałach Mickiewicza i Słowackiego, a potem etosu Solidarności, runęło wydaje się bezpowrotnie.  Z chwilą ponownego zdobycia wolności  i niepodległości w 1989 roku Polska zamieniła się w krainę bezsensownej zaciekłej walki politycznej, bezpardonowej walki o władzę, pazerności i  nienawiści, bezprawia i krzywdy prostych ludzi. To wszystko dzieje się w kraju na wskroś chrześcijańskim, gdzie ponad 90% to katolicy, a kler katolicki ma nieograniczone możliwości swego oddziaływania na wiernych. Nie ma siły, by ktoś położył temu tamę. Jesteśmy coraz bliżej losów z końca XVIII wieku, kiedy właśnie z powodu barku odpowiedzialności za los państwa, prywaty, anarchii i bezprawia utraciliśmy niepodległość.

Tak właśnie, piszę to swoje kredo, jak to mówią potocznie „z grubej rury”. Nie spodziewam się, że cokolwiek uda mi się osiągnąć. Mimo tego próbuję, bo jak wiadomo kropla do kropli i może się to zamienić w rwący potok. Jest potrzebne tsunami na głowy tych ludzi u góry, którzy z normalnego życia politycznego zrobili piekło. Co zrobić, by się obudzić? Niestety, nie ma już Jana Pawła II, który był zdolny zjednoczyć naród w imię wyższych wartości.


Stachuro, Stachuro, ty już jesteś w grobie,
a my wciąż na dole mamy zamęt w głowie…!

Tak jak Ty wierzymy, że Polska jest skarbem,
ale wciąż czujemy się jak człowiek z garbem ...!

piątek, 28 listopada 2014

Gra wyborcza




grać czy nie grać ?

Parafraza wiersza Andrzeja Garczarka „Trudno” z tomiku wierszy „Krowie ciepło”:

z pół nadzieją, kapkiem ćwierćwiary
przepływamy przez spienione dni,
gra  wyborcza i amok mediów
jak chimera po nocach się śni …

Ref. … harmonia z cicha na trzy czwarte łka
ferajna tańczy, ja nie tańczę,
z szacunkiem, bo się może skończyć żle,
kiedy z wyborów robimy grę!

no bo radnym tak trudno dziś zostać
być człowiekiem do końca byś chciał,
Panie Jezu, wysłuchaj i przebacz,
 tym co dali się wciągnąć w ten szał …

Ref. …harmonia z cicha…

trudno, skoro nie można inaczej
w słowie trudno, zamyka się treść,
jeśli dałeś się nabrać krętaczom,
no to powiedz im teraz: Cześć !

Ref. … harmonia z cicha …

To miały być wybory samorządowe, a nie idiotyczna, partyjna  gra o władzę. W wyborach samorządowych głosujemy na ludzi, a nie partie, wybieramy spośród kandydatów tych, którzy naszym zdaniem są aktywni społecznie, cieszą się szacunkiem i uznaniem, są w stanie poświęcić swą wiedzę i doświadczenie dla dobra wspólnego. Powinien liczyć się człowiek, a nie jego legitymacja partyjna. Najlepiej, gdyby jej nie miał w ogóle.

Niestety, nasi wybrańcy w sejmie już od samego początku uczynili z wyborów grę partyjną. Jeśli można się z tym  zgodzić w wyborach prezydenckich i parlamentarnych, to zabawa w to, kto jest lepszy w wyborach na szczeblu samorządowym jest po prostu nonsensem. Jest zaprzepaszczeniem wspaniałej idei społeczeństwa obywatelskiego. Jaki sens ma wyścig pomiędzy PO i PiS w wyborach samorządowych, o jakim sukcesie można tu mówić?  W tych wyborach, zwłaszcza gminnych i powiatowych, powinien być zakaz tworzenia komitetów przez partie polityczne. Powinny to być  tylko komitety obywatelskie. Jest sprawą dyskusyjną, czy powinno to dotyczyć także wyborów wojewódzkich.

Jeśli z przykrych i kompromitujących doświadczeń kończących się w niedzielę wyborów nie wyciągniemy logicznych wniosków na przyszłość, dokonując radykalnych zmian w ustawach wyborczych, to wtedy rzeczywiście nic innego nam nie pozostanie jak „kijowski Majdan” w Warszawie.

Te wybory, to ostatni sygnał. Dalej tak być nie może. Mamy już dosyć medialnej wojny o władzę, która kompromituje Polskę, a nam „zwykłym zjadaczom chleba” już do reszty obrzydła. Myślę, że nie jestem odosobniony w tych poglądach.

A w niedzielę pójdę z satysfakcją na dogrywkę w wyborach burmistrza Głuszycy, bo mamy wreszcie dobrych kandydatów, znanych nam społeczników, odkładających swoje preferencje partyjne na drugi plan. I co najważniejsze. Obojetnie kto wygra, to będzie to dobry wybór, bo wybór demokratyczną wolą większości.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Na barani skok - nowy rok






Ani się nie obejrzymy i będziemy znów witać z nadzieją na lepsze nowy rok – 2015. Nasza niezawodna głuszycka firma foto, Iwona i Robert Januszowie, już o tym pomyśleli. I oto mamy gotowy nowy kalendarz ścienny na nowy rok. Jak zawsze jego walorem są artystyczne fotografie plenerów miasta i otaczających nas gór oraz przejrzyste dane kalendarzowe poszczególnych miesięcy roku. Taki kalendarz na ścianie w pokoju jest nie tylko praktyczny, ale też stanowi prawdziwą jego ozdobę

W tym roku kalendarz został wzbogacony o rzecz drogocenną. W każdym miesiącu roku znajdujemy pod fotografiami wybrane fragmenty z wierszy naszego poety, piewcy piękna przyrody i nostalgii za swoim rodzinnym domem w Głuszycy, Marka Juszczaka. Sam autor jest górnikiem, sztygarem kopalni „Szczygłowice” w Knurowie, obecnie już na emeryturze, ale z miejscem swego urodzenia, z domem  dzieciństwa i młodości jest związany silnie. W Głuszycy ma rodzinę i często tu bywa. Ostatnio także z okazji „spotkań z poezją” organizowanych corocznie w Centrum Kultury. U nas w Głuszycy wydał dwa tomiki swoich wierszy, tam na Górnym Śląsku w Knurowie – trzeci tomik. Większość wierszy nawiązuje do stron rodzinnych. Jest więc Marek Juszczak bezcennym krzewicielem uroków i walorów naszej ziemi.

Bardzo osobiste i wzruszające strofy jego wierszy pisane prostym językiem, jak to się mówi – „od serca”, mogą się spodobać każdemu. Stanowią więc znakomite uzupełnienie idei kalendarza, którą jest ukazanie piękna przyrody, krajobrazów, a także miasteczka schowanego w górskiej kotlinie.
To dobry pomysł z publikacją takiego kalendarza, a liryczne wiersze Marka Juszczaka mogą tylko zwiększyć zainteresowanie tym wydawnictwem i zachęcić do nabycia. Sam to zrobiłem z największym zadowoleniem.


P.S. Kalendarze są  w sprzedaży w firmie „Fotograf i Ja” Iwony Janusz na Osiedlu.

środa, 19 listopada 2014

Epidemia wyborcza

w gąszczu


To nie jest bagatela, obok której można spokojnie przejść do porządku dziennego. To poważny syndrom choroby zakaźnej. Pojawiła się ona tego roku w niespotykanej dotąd skali. Przez parę tygodni w okresie kampanii wyborczej byliśmy atakowani drobnoustrojami chorobotwórczymi nie zdając sobie z tego sprawy. Infekcja dotknęła nieomal wszystkich. Jeśli nawet nie poszli na wybory, to nie znaczy że ochronili się przed zarazą. A nosi ona nazwę epidemia wyborcza.
Jakie są jej przejawy ? 

W niewielkich miastach i gminach, a więc tam gdzie ludzie na ogół się znają pojawiły się na murach przeogromne banery z uśmiechniętymi twarzami kandydatów do władz różnych szczebli. W ślad za tym na tablicach ogłoszeniowych mogliśmy obserwować prawdziwy ranking plakatów wyborczych. To był konkurs polegający na tym kto kogo przerośnie rozmiarami, kto kogo zasłoni. Obfitość plakatów była znaczna, bo kandydaci widocznie uznali, że tylko tym sposobem mogą pozyskać głosy wyborców. Były też bezpośrednie spotkania przedwyborcze w różnych częściach miasta lub gminy. Bardziej wytrawni kandydaci promowali się w internecie na facebooku, bądź też w lokalnych gazetach, radiu i telewizji. Oczywiście wyszli też na ulice, by zbliżyć się do ludu, dotarli do domów z kolorowymi folderami i gazetkami. Tam obok fotogenicznych portretów nieodzownym atrybutem był program wyborczy. Wiadomo, im lepszy program, tym większa szansa na pozyskanie głosów. 

Kandydaci reprezentujący partie mieli zdecydowaną przewagę, bo przecież wiadomo, kampania wyborcza słono kosztuje, ale partie sejmowe są finansowane z budżetu państwa, a więc z naszych podatków, a więc mają z czego się promować.

Okazuje się, że jeśli chodzi o wybory nie mamy żadnych ograniczeń. Nie liczą się koszty. Liczy się cel, a jest nim wygrana w wyborach, bo gwarantuje różnorakie korzyści.
Z badań marketingowych wynika, że w wyborach liczy się przede wszystkim reklama. To czy kandydat ma wiedzę, doświadczenie i gotowość do poświecenia się w pracy społecznej, to jest mniej ważne. Trzeba umieć się pokazać, wylansować swoją osobę, zdystansować innych. Wybory to jest gra, tak samo jak cała demokracja, w której decyduje większość, nawet wtedy gdy nie ma racji, gdy nie jest to zgodne ze zdrowym rozsądkiem.

W gąszczu plakatowym trudno było się doszukać oficjalnych list kandydatów. Wyborcy poznawali je dopiero w lokalu wyborczym. Tych list było sporo w różnych kolorach. Lista sejmikowa składała się z kilkunastu stron i kilkudziesięciu nazwisk. O wyborze decydował najczęściej przypadek.

A oto spektakularny przykład, jak demokratyczne media mogą robić człowiekowi wodę z mózgu. Mam na uwadze tzw. wieczór wyborczy w telewizji. Jeszcze dobrze nie zakończyły się wybory a już w kanałach telewizyjnych rozpoczęła się gra wyborcza. Wielka sportowa rozgrywka. Kto kogo położy na łopatki. Nie ma jeszcze oficjalnych wyników, a już się robi fetę. Triumfalne bicie w dzwony. Rzecz niebywała. Ośrodek Badawczy obwieścił zwycięstwo PiS-u. Roześmiana jak nigdy od ucha do ucha buzia Prezesa Jarosława. PiS prześcignął o 3 procent PO. A więc tyle ile wynosi dopuszczalny błąd w badaniach opinii publicznej. Ale ten błąd może być większy. Czy nie lepiej poczekać na oficjalne wyniki.
Gdzie się podział zdrowy rozsądek. Przecież wiadomo, że niewielka przewaga PiS-u w poszczególnych sejmikach wojewódzkich nie gwarantuje mu przejęcia władzy. Do tego potrzebny jest koalicjant, a nim nie może być ani PSL, ani SLD. Na domiar wszystkiego okazuje się, że w dużych miastach nie liczą się kandydaci PiS-u na prezydentów, tylko albo z PO, albo z komitetów obywatelskich. Nie ma więc z czego tak się cieszyć. A w ogóle to trzeba poczekać na oficjalne wyniki wyborów. Niestety, jak się okazuje czekać trzeba długo, bo zwiodły komputerowe serwery. Ale dla naszych mediów to jest mało ważne. Liczy się spektakl, gigantyczna gra wyborcza, studium telewizyjne zamienia się w kasyno, na telebimie obserwujemy wyniki wyborcze w różnych konfiguracjach, tylko że przypuszczalne, bo wciąż jeszcze nie ma oficjalnych. Komentują to wszystko tuzy naszej politycznej sceny. Jest elegancko, poważnie i świątecznie. To przecież najważniejsze wydarzenie w demokratycznym kraju, raz na cztery lata – wybory samorządowe.

Widz telewizyjny, to po prostu ciemna masa. Kupi wszystko co mu się wciśnie za pomocą obrazu i dźwięku. Podobnie jest z kampanią wyborczą. Liczy się efekciarstwo, a potem dziwimy się, że efekty zabawy w demokrację są takie, a nie inne.

Fot. Stasys Eidrigevicius


sobota, 15 listopada 2014

W ciszy wyborczej



"po huku, po trudzie
Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie"
Adam Mickiewicz
Gdy tysiąc gęsi zagęga,
popatrz, jaka to potęga.

Stanisław Jerzy Lec


PS. Dziękuję Henrykowi z Jugowa, to jego odkrycie, czy mamy wątpliwości, że się sprawdzi?






piątek, 14 listopada 2014

Było miło ...

Głuszyca - żyjąca nadzieją !


Piszę ten wiersz jak z oddali,
w rannej ciszy, przebudzony,
w głowie wir wczorajszej gali,
jeszcze w uszach mam te dzwony.

Jeszcze słyszę skoczne dźwięki,
rozśpiewanej młodej Mai,
słowa pochwał i podzięki,
które padły tam na sali.

Jeszcze błądzę w świateł blasku,
czuję trzepot w serca głębi
więc próbuje po omacku
poczekać, aż się oziębi …


To jest jasne jak słońce, że jestem wdzięczny bliskiej mojemu sercu placówce o dość długiej nazwie – Centrum Kultury Miejska Biblioteka Publiczna w Głuszycy za organizację wczorajszego spotkania autorskiego. Zależało mi na tym by się pochwalić nową książką, by ją przybliżyć mieszkańcom mojego miasteczka i zachęcić do jej czytania. Po to przecież pisze się i wydaje książki.
Wałbrzyskie powaby”, to dzieło mojego życia, to książka największa i najlepsza pod względem edytorskim. Jak się okazuje godna tego by ją traktować jak drogocenny upominek, jak niezwykły gadżet promujący miasto Wałbrzych i całą ziemię wałbrzyską. Tak właśnie wykorzystuje książkę starosta wałbrzyski i prezydent miasta Wałbrzycha.

To że wczoraj przybył na spotkanie sam Starosta, Józef Piksa i przywiózł ze sobą kilkanaście książek, które można było rozlosować wśród obecnych na sali słuchaczy, to największy sukces tej imprezy. Bo książki „trafiły pod strzechy”. A za piękne słowa o naszej przyjaźni i wyrazy uznania dla mojej twórczości jestem mu wdzięczny. Tak samo jak prowadzącej spotkanie, jak zwykle ciepłej i serdecznej, dyrektor CK, Monice Bisek-Grąz i jej prawej ręce, szefowej Biblioteki, Renacie Sokołowskiej, i Beacie Laskowskiej z Jedliny-Zdroju, która przyjechała na to spotkanie, by przypomnieć, że również u sąsiada zza miedzy mam uznanie za książkę „U żrodeł Charlotty”, a także za wiele lat pracy w tamtejszej oświacie i kulturze.

A mnie się w tym momencie przypomniały słowa z wiersza krakowskiego poety-chłopomana Lucjana Rydla, znanego z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego:

„Serce mi się wciąż wyrywa
do dalekich moich stron,
Do tej ziemi ukochanej,
serce mi się wciąż wyrywa...”

Co prawda to ukochana Jedlina nie jest tak daleka, ale wiem że ze względu na moje lata już na zawsze utracona, ale w sercu i pamięci nigdy nie zagasną najlepsze wspomnienia z młodych lat pracy i przyjaźni z wieloma ludźmi w tym miasteczku.

Cieszę się, że w ten czwartkowy przedwyborczy wieczór na moje spotkanie autorskie przybyło tak wiele osób, a wśród nich moi serdeczni przyjaciele, jak się okazuje także moi uczniowie i byli współpracownicy. Pomyślałem sobie, że jest to znaczna i ważna część elit intelektualnych, społecznych i gospodarczych naszego miasta. A przecież moje książki o Głuszycy, jak również ta wałbrzyska, dotykają newralgicznych spraw związanych z rozwojem tej ziemi, a więc tego na czym nam tak bardzo zależy. To dobrze, że CK w Głuszycy zaczęło tętnić nowym życiem, to dobry znak dla rysującej się z nową nadzieją przyszłości miasta.
W swoim wystąpieniu życzyłem wszystkim nam, mieszkańcom miasta i gminy, aby te „cudowne sny” wysnute w programach wyborczych naszych trzech kandydatów na burmistrza, mogły się spełnić choć w połowie, a wtedy za cztery lata będziemy mogli powtórzyć za tytułem tego postu : „Było miło”.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Remedium przedwyborcze

Oto Polska właśnie


Tuska ni ma
idzie zima

w rządzie Kopacz
w PiS-ie rozpacz

płaczą panie
po Hofmannie
nie zagrają na organie

u Palikota
golgota

PSL ma w oczach błyski
w jabłkach utonął Sawicki

SLD duma rozpiera
triumfuje wrak Millera

Mister Korwin na tym zyska
wtedy spierze ich po pyskach

nad Warszawą wisi retro
Waltz ukryła się gdzieś w metro

PO ma wśród miejskich fory
w czym wybierać, gdy kraj chory

ludek boży w kruchcie płacze
przecież miało być inaczej

Remedium na polskie waśnie:
Niech to wszystko piorun trzaśnie !

niedziela, 9 listopada 2014

Stara Nowa Kopalnia w Wałbrzychu

Szyb Jana kopalni "Julia" w Wałbrzychu

Park Wielokulturowy „Stara Kopalnia” w Wałbrzychu wywołuje gwałtowne reakcje, zwłaszcza teraz w momencie szczytowym kampanii wyborczej. Można sobie pofolgować i rzucać gromy na prezydenta miasta, że pozwolił na wydatkowanie na ten cel grubych pieniędzy z kasy miejskiej, podczas gdy miały to być tylko i wyłącznie pieniądze europejskie. Wiadomo, jak się chce psa uderzyć, to się kij znajdzie. Piszę to pod adresem krytykantów projektu. Nie mam zamiaru wchodzić w szczegóły tego sporu, jestem pewien, że Roman Szełemej, który został prezydentem, gdy projekt znajdował się już w stadium realizacji, nie mógł postąpić inaczej. Trzeba było brnąć dalej w robotach renowacyjnych i stanąć na głowie, by dojść do celu. A cel jest szczytny i jest już bliski apogeum.  To zaś co się stało może w dużej mierze zaważyć na przyszłości miasta i jego mieszkańców.

Pisze o tym Lucyna Róg w całostronicowej rozmowie z architektem Mirosławem Nizio, jednym z głównych projektantów tego przedsięwzięcia. Wywiad w sobotnio-niedzielnym, wrocławskim dodatku „Gazety Wyborczej” nosi tytuł „Czas na zajęcie się duszą projektu Starej Kopalni.”
Jakoż rzeczywiście – nadszedł czas na to by mądrze wykorzystać roboty rewitalizacyjne budynków i otoczenia dawnej kopalni węgla kamiennego „Julia” ( zwanej w PRL-u„Thorezem”) i jak najszybciej starać się uczynić z tego miejsca coś w rodzaju Centrum Kultury. Dla dużego, dość zaniedbanego Wałbrzycha może to okazać się miastotwórcze. Już w tej chwili mamy tu muzeum górnictwa, atrakcyjne miejsce do zwiedzania dla wycieczek i osób przyjezdnych, a obok tego muzeum ceramiki i porcelany, drugiego przemysłu, z którego w przeszłości zasłynął Wałbrzych.

„Pokażemy, jak wyglądała praca górników i technologie które wykorzystywali, mówi Mirosław Nizio. Duży nacisk położymy na prezentowanie aspektów społecznych życia górników i ich rodzin, komunizmu w Wałbrzychu i walki z nim. Wskażemy, czym charakteryzowała się kopalniana architektura. Zaplanowaliśmy również nietypową salę w dawnej maszynowni, gdzie poprzez dźwięk, obraz i mapping będą prezentowane turbiny i inne maszyny górnicze.”

Miejsce to stanie się dla Wałbrzyszan centrum kultury. Będzie tu działał Zespół Pieśni i Tańca i Wałbrzyski Ośrodek Kultury, sale biblioteczne i sale widowiskowe. Będą się odbywały koncerty i występy artystyczne, konferencje naukowe itp. Jednym z pomysłów jest powołanie zespołów sztuki rzemieślniczej, takich jak rymarstwo, stolarstwo, złotnictwo, ślusarstwo, by w parku można było się tego nauczyć. Planowane są warsztaty fotografii i pracy z komputerem. To oczywiście tylko kilka z pomysłów zagospodarowania odrestaurowanych, kopalnianych obiektów.

„Myślę, że Wałbrzych zyska piękny ośrodek wyposażony obok najnowocześniejszej technologii, także w to, co najważniejsze, czyli w duszę” – dodaje Lucyna Róg.
Nazwa Parku Wielokulturowego „Stara Kopalnia” nie bardzo pasuje do rzeczywistości, bo odnowione budynki, wieże wyciągowe i kopalniane konstrukcje lśnią teraz świeżością i czystością, przyciągając uwagę osób przejeżdżających lub przechodzących. Wszystko to emanuje nowością.

Najlepiej przekonać się o tym osobiście, bo już w niedzielę, 9 listopada 2014 roku nastąpi uroczyste otwarcie długo oczekiwanej przez miasto inwestycji. Od tego momentu można będzie zwiedzać muzeum górnictwa i ceramiki, wspiąć się na wieżę widokową by obejrzeć kopalnię i miasto z góry i nacieszyć oczy odnowioną architekturą zabytku. To na początek, zanim Park Wielokulturowy nie zacznie pracować pełną parą.

środa, 5 listopada 2014

Zagadki "Riese" po raz któryś

najciekawsza hala podziemnej Osówki



Już od dawna zastanawiałem się nad tym, czy powracać do tego tematu. O zagadkowej i niezidentyfikowanej do końca osobie inżyniera Antoniego Dalmusa, jednego z głównych budowniczych kompleksu „Riese”, spisano już całe tomy. Sam osobiście rozwijałem gdzie się tylko dało ten frapujący wątek. Drugą zagadką, mniej znaną, ale niemniej interesującą, jest korespondent „Trybuny Wałbrzyskiej” z 1959 roku o nazwisku Ryszard Makowski. To właśnie on przesłał redakcji w parę lat po cyklu artykułów Z. Mosingiewicza o podziemiach Gór Sowich sensacyjne informacje o tym, że Antoni Dalmus żyje i ma się dobrze, że przekazał mu wiele interesujących szczegółów o „Riese”. To był plon długotrwałych poszukiwań Ryszarda Makowskiego. Powinny one poruszyć „niebo i ziemię”, by jak najszybciej odsłonić tajemnice tego kompleksu. Niestety, nic takiego wówczas się nie stało, mimo że jak donosi Redakcja TW po opublikowaniu materiałów zgłosili się ludzie, którzy kiedyś, w przeszłości, mieli coś wspólnego z tymi podziemiami. Przede wszystkim byli to robotnicy i więźniowie zatrudnieni przy drążeniu podziemnych tuneli. Tajemnicą „Riese” zainteresowało się także „Polskie Radio” i popularny tygodnik „Świat” przysyłając do redakcji TW specjalnych wysłanników. Znamiennym było jednak to, że po ukazaniu się kilkuczęściowego reportażu nie zgłosił się nikt z tzw. czynników oficjalnych. Nikt nie zabrał głosu. Po prostu sprawę podziemi traktowano jako coś nieistniejącego.
Z relacji Ryszarda Makowskiego wynikało, że Antoni Dalmus był inżynierem, głównym energetykiem w jednym z dużych zakładów przemysłowych na Opolszczyźnie, w Prudniku. (Przypominam, to miało miejsce w 1959 roku). Liczył sobie już wtedy 65 lat życia. Był typowym służbistą - „ordnung mus sein”, „Dienst is Dienst”... Przez wiele lat służył w wojsku. Miał ukończone dwa fakultety: Technichchochschule - Berlin i Technischebauhochschule - Wiedeń.
W okresie I wojny był w wojsku w stopniu leutnanta wojsk technicznych. W ostatniej wojnie nosił mundur majora, ale funkcje które zajmował były ważniejsze niż stopień wojskowy. Miał doskonałą pamięć. Dokładnie pamiętał wszystkie daty. Bez zająknienia wymieniał wysokość racji żywnościowych jakie pobierali robotnicy i więźniowie pracujący pod ziemią i na powierzchni. Pamiętał nazwiska Żydów, którzy w celach samobójczych rzucali się pod koła pociągu. Znał nazwiska osób, które przechowywały zbiegów, dopomagały im w uzyskaniu cywilnego ubrania fałszywych dokumentów. Znał wiele ciekawych szczegółów, ale nie pamiętał lub nie chciał pamiętać wiele innych istotnych faktów...
Znał osobiście wielu dygnitarzy III Rzeszy. Często bywał w sztabach, gdzie przez jakiś czas był doradcą w sprawach budownictwa fortyfikacyjnego. Jego serdecznym przyjacielem był słynny „lis pustyni”, który tak dobrze dał się poznać Anglikom pod El Alamein w Libii - generał Rommel. Z generałem tym, już po jego powrocie z Afryki wielokrotnie spotykał się na terenie Francji w czasie budowy „Wału Atlantyckiego”.
Po zwycięskiej ofensywie wojsk radzieckich gdy front szybko zbliżał się do granic byłych Prus Wschodnich naczelne dowództwo niemieckich sił zbrojnych zdecydowało przenieść kwaterę Hitlera na inne tereny. Rozważano wiele możliwości jej lokalizacji. Były różne propozycje, ale wybór jednak padł na okolice Wałbrzycha. Dlaczego?... Podobno zadecydowało położenie geograficzne. Proszę sprawdzić na mapie. Linie proste przeprowadzone od Przylądka Północnego (Norwegia 25 południk) na wschód od Greenwich do Przylądka Passera (Włochy, Sycylia 15 południk) i do miasta Ufy znajdującego się na krańcach Europy przed górami Ural krzyżują się w pobliżu Wałbrzycha.
Biorąc pod uwagę ewentualną inwazję Amerykanów na zachodzie, miejsce to było znacznie oddalone od Atlantyku. Z południa kwaterę broniły liczne pasma górskie a przede wszystkim Alpy. Od neutralnej Szwecji i Bałtyku Niemcy czuli się zabezpieczeni. Nikt nigdy nie przypuszczał, że ze wschodu związek Radziecki przysłowiowy jak mówili Niemcy „kolos na glinianych nogach” - potrafi się nie tylko bohatersko bronić, ale i atakując trafić w samo serce III Rzeszy, do Berlina. Sztab niemiecki widać wszystko przewidywał, ale nie liczył się z wielką zwycięską ofensywą Armii Czerwonej.
W roku 1943 wyznaczono miejscowości i okolice w których miały się mieścić betonowe schrony siedziby Hitlera, Goeringa, Himmlera i innych dostojników. Wybór padł na Góry Sowie (Eulen Gebirge). Latem 1943 roku do Walimia, Jugowic, Nowej Rudy, Ludwikowic, Głuszycy, Jedlinki i Wałbrzycha przyjechali niemieccy geolodzy. To oni właśnie ostatecznie orzekli, że Góry Sowie są górami starymi, niepodlegającymi już gwałtownym ruchom tektonicznym.
W październiku tego samego roku przytransportowano duże ilości różnego sprzętu budowlanego. Narody podbite dostarczały odpowiedniej siły roboczej. Specjalistów od podziemnych tuneli i betonowych budowli sprowadzono z Włoch, Francji, Norwegii, Austrii i naturalnie z Niemiec. Fachowcy ci, to długoletni pracownicy zatrudnieni przy budowie osławionej „Linii Zygfryda” (niemiecki odpowiednik francuskiej Linii Maginota), Wału Atlantyckiego, kwater w Berchtesgaden, w Kętrzynie i innych tego typu inwestycji.
Nasz” major A.D. przyjechał do Walimia wprost z Cherbourga, gdzie nadzorował budowę ostatnich umocnień Wału. Oddelegowany został po to, aby „zrobić porządek na tej baustelli” (w Walimiu). Tak mieli się wyrazić jego zwierzchnicy. A trzeba tu powiedzieć, że na budowach tych panował bezład i korupcja. Kradzież materiałów i artykułów żywnościowych była na porządku dziennym.
W tym czasie (jesień 1943 roku) w Jedlinie, w byłej rezydencji pewnego barona (pałac w Jedlince), znajdowała się główna siedziba generalnego zarządcy budowy - generała Majera. Tu także, w tej miejscowości, znajdował się obóz dyspozycyjny - rozdzielczy (obok Fabryki Papy) siły roboczej - więźniów i robotników. Była to główna baza zaopatrzeniowa, materiałów budowlanych, sprzętu, mieszkali tu najlepsi różnego rodzaju fachowcy. Stąd kierowali oni byli na poszczególne odcinki robót.

podziemne korytarze Osówki
 
O rozmachu tej kolosalnej inwestycji i tempie tej budowy niech świadczy fakt, że przy drążeniu podziemi pracowały 23 wielkie firmy. Między innymi firmy (Weiss und Freilag”, dalej „Filip Holzman”, „Dywidag” i inne). Te wszystkie firmy (różnych specjalności) miały do swej dyspozycji 38 tysięcy robotników. Według słów majora A.D. zatrudnionych tu było 18 tys. Żydów, 12 tys. Włochów. Do pozostałej reszty zaliczano Polaków (ale nie Żydów obywateli polskich), Ukraińców, Rosjan i Serbów. Poza Żydami, których przywieziono tu z gett całej podbitej Europy, pozostali robotnicy to byli przeważnie ludzie pochwyceni w ulicznych łapankach. Poza 38 tysiącami więźniów i przymusowych robotników pracował tu liczny nadzór techniczny, administracyjny, brygada Organizacji Todt oraz około 5 tysięcy wachmanów z oddziałów SS. Ogółem liczba zaangażowanych przy tej gigantycznej budowie ludzi sięgała 50 tys. !
Roboty wykonywano nie tylko ręcznie (tania siła robocza) ale i przy pomocy najnowszych w tym czasie maszyn budowlanych. Wystarczy tu wymienić ogromne agregaty prądotwórcze, potężne kompresory poruszające tysiące pneumatycznych wiertarek drążących skały, elektryczne sprężarki itp., itp.
O pośpiechu przy tej budowie świadczy to, że normalnie na budowach używa się 300-400 litrowe betoniarki. Przy tej inwestycji używane były betoniarki o pojemności 4 tys. litrów, a więc 10 razy większe niż normalne.
Ryszard Makowski podaje dalsze szczegóły życia obozowego Żydów i robotników. Największy obóz znajdował się przy kamieniołomach w Głuszycy. Przy stacji kolejowej Głuszyca Górna był obóz liczący około 300 kobiet żydowskich. Zatrudnione były przy innych pracach... Duży obóz znajdował się w Jugowicach Górnych, następnie w Kolcach (Fabryka Dywanów), obok stacji Ludwikowice.Kapo” w tych obozach byli przeważnie sami Żydzi, z czasem Niemcy, kryminaliści. Jak nas poinformował A.D. w Głuszycy Dolnej w obozie kapem był sam rabin. Z zawieruchy wojennej podobno ocalał, a obecnie przebywa w Izraelu. Cieszył się on wielkim uznaniem Żydów jak i Niemców. 

otynkowana hala Osówki

 
Odkrycia Ryszarda Makowskiego były na owe czasy rzeczywiście rewelacyjne, Może zbyt fantastyczne i dlatego potraktowane jak baśń „z tysiąca i jednej nocy”. Rzecz dość dziwna, bo o Antonim Dalmusie znacznie wcześniej w TW napisał dość sporo Z. Mosingiewicz. Trudno pojąć z jakich powodów Antoni Dalmus zyskał ochronę osobistą ze strony bezpieki, skutkiem czego niemiecki oficer i inżynier budowy „Riese” mógł spokojnie po wojnie przebywać i pracować w Polsce. Ryszard Makowski dał się uwieść A.D.,którego ideą fix, jak się okazuje, było wyprowadzenie w maliny wszystkich zainteresowanych podziemiami w Górach Sowich, że to miała być kwatera Hitlera. Chodziło o ukrycie militarnego przeznaczenia Riese. Ale wszystkie inne szczegóły dotyczące rozmachu tej inwestycji i warunków, w jakich była realizowana są jak najbardziej prawdopodobne. Szkoda, że o Ryszardzie Makowskim wiemy tak niewiele, a przecież warto docenić jego trud w odsłonięciu tajemnic kompleksu „Riese”.

Myślę, że warto powracać przy każdej okazji do zagadek ostatniej wojny w Górach Sowich, tak ważnych z chwilą, kiedy wreszcie po upływie półwiecza otwarły się wrota zainteresowania i oficjalnych dociekań badawczych związanych z tajemniczą niemiecką inwestycja militarną w Górach Sowich.

Fot. Robert Janusz