Blog to miejsce do podzielenia się na piśmie z innymi internautami moimi fascynacjami. Dotyczą one głównie regionu wałbrzyskiego, w którym przeżyłem już ponad pół wieku Będę o nim pisał, dzieląc się z Czytelnikami moimi refleksjami z przeczytanych książek i osobistych doświadczeń związanymi z poznawaniem jego historii i piękna krajobrazów.

czwartek, 29 września 2016

W ekstatycznym kręgu "Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy"




Zastanawiam się, jak mógłbym najlepiej przekonać moich Czytelników do tego, że warto, a nawet trzeba koniecznie skorzystać z okazji niezwykłego, jak sądzę, dla nas mieszkańców ziemi wałbrzyskiej spotkania z powieściopisarką wrocławską, Jolantą Marią Kaletą, po to by ją poznać osobiście, a w dalszej kolejności nabyć jej powieści. Przynajmniej dwie: wcześniejszą „W cieniu Olbrzyma” i najświeższą, dopiero co wydrukowaną „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”. Ta druga jest kontynuacją tej pierwszej. Obie rozgrywają się w bliskich nam miejscach, Jedlinie-Zdroju, Głuszycy, Walimiu, a także w Wałbrzychu, Wrocławiu i są nierozerwalnie związane z tajemniczym kompleksem „Riese” czyli „Olbrzym” w Górach Sowich. Dość skomplikowane i wręcz sensacyjne losy fikcyjnych bohaterów powieści, nie są wcale oderwane od rzeczywistości pierwszych lat powojennych na naszych ziemiach, a przy tej okazji możemy lepiej poznać i zrozumieć  ten ponury i tragiczny czas „burzy i naporu” na ziemiach zwanych często „dzikim zachodem”.

Tych książek nie da się opowiedzieć, ani streścić. Ja przynajmniej tego nie potrafię. Wiem, że nie da się w ten sposób w całej pełni oddać bogactwa treści i artystycznych walorów. Trzeba wziąć do ręki każdą z nich i rozpocząć czytanie, a dalej to już nie ma odwrotu. Książki wciągają w wir wydarzeń jak narkotyk, ale  czynią nas mądrzejszymi i bardziej wrażliwymi na okrucieństwa wojny, pokazują jak potrafi ona wyzwalać tkwiące gdzieś tam w głębi człowieka barbarzyńskie instynkty i ile przynosi ze sobą okrucieństwa i tragedii ludzkich.

W niedzielę 9 października o godz. 17.00 będziemy mieli w głuszyckim Centrum Kultury i Miejskiej Bibliotece Publicznej prawdziwe święto. Jest nim premierowe spotkanie promocyjne nowej, jedenastej z kolei książki autorstwa Jolanty Marii Kalety, z tym, że jest to książka trwale związana z dziejami powojennymi naszego miasta.

 „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”, to zarazem spełnienie naszych cichych nadziei, że znajdzie się ktoś spoza naszego miasta, kto zainteresuje się jego historią, fascynującą tajemnicą głuszyckich podziemi, kto się zachwyci pięknem przyrody i krajobrazów i uczyni Głuszycę miejscem akcji dzieła literackiego.  I tak się właśnie stało.

Nie piszę od siebie już nic więcej. Myślę, że do przeczytania książki Jolanty Marii Kalety przekonają Państwa trzy wybrane przeze mnie fragmenty, dość mocno związane z Głuszycą:


- Mam rozkaz sprawdzić, jak się sprawy mają w obiekcie budowlanym „Riese”. Szczegółów operacji oczywiście nie mogę panu zdradzić. – Horst rzucił okiem na drzwi, jakby obawiał się, że ktoś za nimi podsłuchiwał.
Przez ostatnie lata swego życia nauczył się nikomu nie ufać, w nic nie wierzyć i być czujnym. Ważył każde słowo i mierzył każdy krok, Zanim podjął jakąkolwiek decyzję. Tylko dzięki temu nadal żył. Zdrady mógł się dopuścić nawet serdeczny przyjaciel. Wojna od zarania dziejów rządziła się przecież prawami wilków, a czas, który nastał po niej, tylko z nazwy był pokojem. Zwłaszcza na ziemiach, na których Horst się znalazł. Dla jednych utracone, dla drugich odzyskane, dla jeszcze innych trofiejne.
A kraina piękna jak ze snu. Łańcuchy niewysokich gór, nieprzebrane lasy pełne zwierza, głębokie doliny, bystre rzeki, kościoły, zamki i pałace jak z bajki. A jednak wokoło czaiła się śmierć. Śmierć o sowich oczach, jak mówił prosty lud. Ponoć to ptaszysko, zamieszkujące okoliczne góry, z dawien dawna zwiastowało tragiczne wydarzenia. Dlatego nazwano je właśnie tak – Sowie Góry”.


„Zbierało się na deszcz, gdy Gustaw dotarł do knajpy usytuowanej przy ulicy Grunwaldzkiej w Głuszycy. Jak głosił szyld umieszczony nad drzwiami, nosiła ona nazwę „Restauracja Ludowa Pod Jeleniem”. Budynek pobudowano jeszcze w XVIII wieku, tuż przy ulicy, w części piętrowej za pomocą drewnianej konstrukcji szachulcowej, niesłusznie zwanej przez niektórych Polaków – murem pruskim. Mansardowy dach, pokryty łupkiem, w celu doświetlenia poddasza, zaopatrzono w liczne lukarny. „Pod Jeleniem” było ulubionym miejscem, do którego zaglądali mieszkańcy Głuszycy i okolic, aby po pracy wypić kufel, czy dwa piwa, albo buteleczkę czegoś mocniejszego, gdy trafiła się okazja. Bez okazji też można było wychylić pół litra, gdyż tego towaru nigdy nie brakowało. A nawet gdy zabrakło, zapobiegliwy gospodarz miał w piwnicy aparaturę, dzięki której mógł uzupełnić uszczuplone zapasy. Miejsce choć tak licznie odwiedzane, pozwalało na zachowanie anonimowości, bo nikt na nikogo nie zwracał uwagi, każdy zajęty był swoim towarzystwem, a przecież powszechnie wiadomo, że zgubić się najłatwiej w tłumie”.


„Umilkła, nie chcąc wyjawić, że jako dziecko, wstydziła się swego miejsca urodzenia, choć nawet nie pamiętała, czy było tam ładnie, czy brzydko. Teraz jednak z nostalgią spoglądała na mijany krajobraz, czując w sercu ukłucie czegoś na kształt tęsknoty za rodzinnym gniazdem. Rozłożone po obu stronach drogi miasteczko, o dość jednolitej zabudowie, zdradzało swój przemysłowy charakter. Wydawało się zagubione pomiędzy łagodnymi pasmami niewysokich gór otaczających je ze wszystkich stron. Nic nie wskazywało, że mogło skrywać jakąś tajemnicę. Płynącą przez centrum rzeczkę, jak wszędzie w okolicy, oddzielał od chodnika niski mur albo metalowe barierki. Mieszkańcy zajęci swoimi sprawami nie zwracali uwagi ani na piękne krajobrazy, ani zagadki z czasów wojny. Bardziej interesował ich los miejscowych fabryk. Czy będą w stanie podołać światowej konkurencji, która wraz z przemianami ustrojowymi dotarła tutaj?
- Spójrz! – Laura nagle ożywiła się, gdy z daleka ujrzała fabryczny komin. – Mama opowiadała, że z kuchennego okna widziała zakłady i górujący nad nimi komin.
- Jak się nazywała ulica, przy której mieszkałaś?
- Sienkiewicza – odparła bez zastanowienia.
- A który numer?
- Trzy
- Jednak zapamiętałaś… - Adam zerknął na Laurę z wyrozumiałym uśmiechem. On zawsze z nostalgią wspominał swoje miejsce urodzenia, choć była to zapadła wieś przy granicy z NRD. Jednak dla niego pozostała w pamięci jako najpiękniejsze miejsce na ziemi”.

To tylko trzy drobniutkie wycinki książki, która liczy sobie ponad 300 stron. Już za kilka dni będziemy mogli wziąć ją do ręki i pogłaskać jak najcenniejszy talizman. Zapraszam na niedzielne popołudnie w CK w Głuszycy.

Fot. Zbigniew Dawidowicz

poniedziałek, 26 września 2016

Poranne reminiscencje z wernisażu Henryka Janasa

Nasze głuszyckie Centrum


Motto:

Śpię jak zabity, gdy koś stuka
w okna framugę, czy to bies?
Oczom nie wierzę, to Kostucha:
- W taniec powiada – pójdź M.S.

- Odłóż no proszę ostrą kosę,
przecież w mym życiu nastał raj,
w serce i duszę właśnie wnoszę,
to co powiedział A, Einstein,

że na tym świecie wszystko cudem,
żyć nie umierać, to mój cel,
ty chcesz mnie skosić jak ułudę,
to nie w porządku jest ma chere !

Zostanie po mnie miejsce puste,
a Poświatowska mówi wręcz,
trzeba ożywić to co uschnie
i nie zostawiać pustych wnętrz.

I stał się wtedy właśnie cud -
- poszła Kostucha do innych wrót.


Żyję, bo wiem, że na mnie czeka
świat idylliczny w miejskim CK,
tańce, koncerty, wernisaże
po prostu świat z dziecięcych marzeń

Pożyć w tym raju przyszła pora
aż się rozpłynę jak kamfora…


No i żyję, udało się przekonać Kostuchę, że żyć trzeba, bo jest po co. Są chwile, które  odrywają nas od szarej rzeczywistości przenoszą w świat rajskiej ułudy i fantazji. I dla takich chwil warto żyć.

Mieliśmy okazję się o tym przekonać w słoneczną niedzielę 25 września 2016 roku. Podaję szczegółową datę, bo mam nadzieję, że zapisze się ona złotymi zgłoskami w kalendarzu najważniejszych wydarzeń w historii miejskiego CK MBP w Głuszycy.

To były trzy przedwieczorne godziny, które upłynęły jak z bata strzelił. A zawdzięczamy je uczynnej gościnności władz miejskich i domu kultury oraz głównym organizatorom: mistrzowi ceremonii, Henrykowi Janasowi i jego koledze, Piotrowi Luteńce, którzy przy pomocy innych, bliskich im osób potrafili poruszyć niebo i ziemię, by ze sztampowego zazwyczaj wernisażu, który zaczyna się i kończy w sali wystawowej, uczynić prawdziwe, ważne dla miasta i niezapomniane wydarzenie kulturalne.

O Henryku Janasie, zapowiedzi jego wernisażu i nadziejach, że będzie to wydarzenie, o którym długo będziemy pamiętać, pisałem dość obszernie w moim blogu, w wałbrzyskim tygodniku DB 2010, w internecie, mówiłem też w wałbrzyskim radiu „złote przeboje”. Były też plakaty na mieście i osobiste zaproszenia. Wiele osób skorzystało z tej oferty, przyjechali też goście z zewnątrz, przedstawiciele władz i różnych organizacji. Było więc w głównej sali głuszyckiego CK  rojno i gwarno do momentu, gdy nastąpiło uroczyste otwarcie koncertu i wernisażu przez dyrektor CK, Monikę Rejman i niezwykle ciepłe, sympatyczne przemówienie burmistrza miasta, Romana Głoda, zakończone serdecznymi uściskami z bohaterem wieczoru, artystą rzeźbiarzem i malarzem, Henrykiem Janasem.

A potem rozpoczęła się prawdziwa uczta koncertowa na scenie, przerwana dwukrotnie ekspozycjami filmowymi na telebimie, gdzie mogliśmy oglądać i podziwiać uroki Głuszycy z lotu ptaka, a także wspominki wałbrzyskich górników z czasów minionych, to wszystko okraszone kompozycjami muzycznymi Piotra Luteńki.

Koncert był składanką występów muzyków-amatorów, od młodego Janasa juniora, na akordeonie do 86-letniego wałbrzyskiego górnika na organkach. A potem przyszła pora na profesjonalistów, znakomitych wykonawców muzyki poważnej z Wrocławia, na nauczycielki piszące wiersze z Wałbrzycha i wreszcie qlou koncertu – występ zespołu jazzbandowego wałbrzyskiej fundacji Ashuun z własną muzyką i kompozycjami śpiewanymi przez Piotra Luteńkę. To był koncert na wysokim poziomie artystycznym.

Nie wymieniam nazwisk artystów, zainteresowani mogą zajrzeć na stronę internetową Centrum Kultury w Głuszycy, gdzie jak sądzę znajdą wszystkie szczegółowe informacje.

Warto było obejrzeć też wystawę Henryka Janasa. To bardzo wyjątkowy dorobek artystyczny człowieka kilku pasji twórczych – rzeźbiarstwa, malarstwa, metaloplastyki i innych, pokrewnych dziedzin sztuki. Wystawa jest otwarta do zwiedzania w godzinach pracy CK MBP w Głuszycy. Można i trzeba skorzystać z tej okazji, do czego gorąco zachęcam.

Piszę dziś na gorąco przede wszystkim o ogólnym wrażeniu, jakie odniosłem i chcę skierować moje słowa do mieszkańców Głuszycy tych, którzy mieli okazję przeżyć coś nowego, ważnego w naszej codzienności życia, a z tej okazji nie skorzystali. To już któreś z kolejnych, niezwykłych wydarzeń w życiu kulturalnym miasta. 

Dzień wcześniej, w sobotę wieczorem  miała miejsce rzecz wyjątkowa na sali w czasie spotkania z byłą instruktorką zespołu baletowego w głuszyckim CK, Jadwigą Kostkiewicz. Przed 20-toma laty utworzyła Ona grupę baletową, która odniosła szereg sukcesów w kraju i za granicą. Teraz przyjechała do Głuszycy, z której się wywodzi, by powspominać te czasy, ale przywiozła ze sobą trzy grupy taneczne z Wałbrzycha, które wprowadziły taki nastrój, że na koniec do tańca prowadzonego przez Jadwigę ruszyła nieomal cała sala, a zwłaszcza byłe tancerki głuszyckiego zespołu CK. To było piękne, bardzo wzruszające wydarzenie, o którym też będziemy długo pamiętać.

Dzieje się dużo dobrego w kulturalnym życiu miasta. Trzeba się do tego przekonać osobiście. Warto korzystać z co rusz pojawiających się na plakatach ofert.

Za dwa tygodnie również w niedzielę 9 października o godz. 17.00 gościć będziemy Jolantę Marię Kaletę, powieściopisarkę z Wrocławia, autorkę kilkunastu powieści sensacyjno-obyczajowych, z których najnowsza jest mocno związana z powojenną historią Głuszycy, w której rozgrywa się akcja jej książki „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”. Myślę, że będzie to również wzruszające przeżycie. Zachęcam. To naprawdę dobry i pożyteczny sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia.

Fot. Wiesław Jaranowski

niedziela, 25 września 2016

Suplikacje o normalność


da się żyć bez zegarka

 Mój oszczędny w komplementach kolega powiedział kiedyś: Wszystko ma dobre strony, ale najwięcej dobrych stron ma twój blog, czytam go jak najlepszą książkę. Przyjąłem to za „dobrą monetę”,  bo nie ma powodów, by  mój kolega mi kadził. Z tego powodu ani nie zyska, ani nie straci, moim kolegą był, jest i będzie, nawet gdyby tego nie powiedział,  a mam o nim jak najlepsze zdanie, jako o koledze, który połknął znacznie więcej książek ode mnie i myślę, że zna się na pisaniu.

Pomyślałem o tym w pewnym momencie, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że już od roku czasu żyję w państwie PiS.  A przecież skrót nazwy „pis” wyraźnie nawiązuje do słowa „pisanie”.

A ponieważ pisać jeszcze można, nie zostało zakazane, to warto z tego korzystać, choć  nie wiadomo, co nas dalej czeka. Czym się jeszcze zapisze PiS w dziejach oprócz tego, że pisze nową historię i psuje zreformowaną szkołę. Mimo wszystko zaryzykuję, ale proszę bardzo pamiętać, że robię to po bożemu. Nie w formie jakieś proklamacji, ale suplikacji.

Wiem że PiS ma teraz pełne ręce roboty, bo wziął się ostro za rozwój demograficzny kraju. Osiągnąć go można tylko drogą zwiększenia urodzin, a więc precz z aborcją i środkami antykoncepcyjnymi. Skutkiem tego, że TVP powoduje, że rośnie liczba tych, którzy gaszą telewizję o 19.30 i wcześniej idą spać, można liczyć się z tym, że coś z tego urośnie. Już to widzę jak rośnie wskaźnik urodzin, a jeśli dojdzie do tego polityczne podporządkowanie edukacji możemy liczyć, że będą to Polacy – prawdziwi patrioci.

Co jeszcze dobrze byłoby zreformować, by utrzymać ten dobrze zapowiadający się trend  rozwojowy. Oto moje w tej materii spekulacje:

Po raz kolejny, niezliczony już raz, totalitarny uzurpator mojego jestestwa dyktuje mi przesuwanie zegara o godzinę, albo do przodu, albo do tyłu. Moje jestestwo buntuje się przeciw temu wszelkimi możliwymi kanałami biologicznymi. Dlaczego? Bo taka jest natura ludzka, sama reguluje biologiczne czynności rannego wstawania i wieczornego zasypiania. Nie potrafię tego wytłumaczyć dlaczego mój organizm reaguje, tak a nie inaczej. Po prostu, jestem przyzwyczajony do budzenia się wcześnie rano mniej więcej o tej samej godzinie, tak samo jak regularnego wcześniejszego zasypiania, skutkiem czego redaktorzy „Szkła kontaktowego” nie mogą na mnie liczyć.

Oczywiście, naukowcy - badacze i znawcy przedmiotu, potrafią określić wpływ tej bezsensownej praktyki przesuwania czasu na organizm człowieka. Wielu z nich wskazuje na  widoczną szkodliwość dla systemu nerwowego w związku z koniecznością dostosowywania się do nowej sytuacji. Nie powiem już o denerwującej  dwa razy do roku  dokonywanej czynności chodzenia po domu i przesuwania zegarków. Ani też o niepotrzebnych perturbacjach z rozkładami jazdy na kolei. Dlaczego nie znajduje to zrozumienia u decydentów?  Nie potrafię tego zrozumieć. Trudno w ogóle pojąć, komu i dlaczego na tym zależy i kto w zasadzie o tym decyduje?

Wiadomo, jak  było w czasach PRL-u. Trzeba było podciągnąć zegarek o godzinę na wiosnę i cofnąć go do tyłu jesienią, bo przynosiło to korzyści energetyczne dla gospodarki socjalistycznej. Dziś o tamtej gospodarce nikomu się nie śni, ale praktyka pozostała. To nie ważne, że większość krajów na świecie nie zna tej zabawy w przesuwanie czasu lub dawno z niej zrezygnowała, ważne jest, co stwierdzili komuniści, że przynosi ona efektywne oszczędności energii elektrycznej. Oczywiście, w tamtej rzeczywistości człowiek się nie liczył. Obywatel kraju był tylko środkiem do osiągnięcia ideologicznego celu.

Dziś mamy inny, nowy świat, mamy wolność, demokrację, mamy kraj, w którym rzekomo liczy się dobro człowieka. A może się mylę? Czy rzeczywiście  w mojej ojczyźnie dobro człowieka to tylko puste, populistyczne hasło dla łatwowiernych?

Może się komuś wydawać, że przesadzam w tym przedkładaniu indywidualnych preferencji nad rzekome dobro ogółu. Nie potrafię udowodnić, że moje zdanie na  temat bezsensowności przechodzenia z czasu letniego na zimowy (i odwrotnie) jest opinią większości. Potrzebne byłoby przynajmniej zbadanie opinii społecznej, jeśli już nie referendum. Ale nie wydaje mi się to konieczne, skoro pojawia się coraz więcej mądrych, bo opartych na wynikach badań naukowych opinii, że ta „zabawa” przynosi więcej szkody, niż pożytku. A przecież przy wprowadzeniu tej zmiany czasu nikt społeczeństwa o zdanie nie pytał.

Warto przy tym dostrzec wyraźną szkodliwość w wiosennym podciąganiu zegarka o godzinę do przodu jeśli zależy nam na realizacji ambitnych celów demograficznych. Idąc normalnie spać o 22.00, po przesunięciu do przodu będzie to już godzina 23.00, czyli stracimy godzinę w najlepszej wiosennej porze do rozmnażania się ku chwale ojczyzny. Wprawdzie jesienią moglibyśmy tę godzinę nadrobić, ale „jesienią gruczoły się lenią”.  Myślę, że ten argument jest nie do odrzucenia.

Mamy od roku ten sam system sprawowania władzy co w PRL-u, o wszystkim decyduje I Sekretarz Partii, dziś Prezes. Wystarczy żeby kiwnął palcem, a szydło wyjdzie z worka i zrobi co trzeba. Jeśli konieczny jest do tego sejm to byłoby dobrze, gdyby ta decyzja zapadła już. Być może nie da się  uniknąć przesuwania zegarków tego roku, ale dla PiS-u nie ma rzeczy niemożliwych. Najlepiej byłoby to uchwalić w sejmie właśnie tej nocy, kiedy jest przewidziana w tym roku zmiana czasu z 30 na 31 października. Przecież nocne obrady sejmu są stałą praktyką PiS-u. Jest jeszcze ponad miesiąc czasu do zrobienia czegoś mądrego w tym kraju. Byłby to piękny prezent dla żyjących z okazji Wszystkich Świętych!

piątek, 23 września 2016

Pałacowe tajemnice Joanny



Dowiaduję się, że Jedlinę-Zdrój odwiedził po raz kolejny protoplasta rodziny, która była przed wojną właścicielem pałacu w Jedlince. Oto, co czytam w informacji na portalu miejskim:

W dniu 20 września br. Honorowy Obywatel Miasta – Pan Gunter Boehm wraz z małżonką złożyli wizytę w Urzędzie Miasta Jedlina-Zdrój. Goście odwiedzili także Centrum Kultury, w którym spotkali się z Młodzieżą Gimnazjalną;  podczas spotkania Pan Gunter Bohm przekazał Szkole cztery tomy kroniki swojego rodu. To uwieńczenie 16-letniej pracy nad dziełem, które wymagało  z jego strony wiele czasu, trudu i poświęceń. Był to piękny gest łączący historię naszej miejscowości ze współczesnością.

To ważne wydarzenie stało się powodem do interesującej jak sądzę opowieści z historii pałacu, opisanej w książce tytułowej Joanny.

Wyjaśniam od razu o jaką Joannę chodzi. To wytrawna, niezmordowana poszukiwaczka sensacji, Joanna Lamparska z Wrocławia. W jej dorobku literackim i dziennikarskim znajduje się co najmniej dziesiątka książek i setki artykułów związanych z przeszłością i teraźniejszością zamków i pałaców, dawnych warowni magnackich i innych sekretnych zaułków Dolnego Śląska. To wszystko o czym piszę  jest efektem jej podróży po Dolnym Śląsku i dokładnych penetracji dostępnych materiałów i dokumentów oraz osobistych dociekań dziennikarskich, skutkiem czego możemy poznać wiele fascynujących historii związanych z atrakcjami turystycznymi naszego regionu.

Nie będę rozpisywał się o samej autorce i jej twórczości. Zainteresowani znajdą bez trudu wszystkie potrzebne informacje w każdej bibliotece, a w księgarniach sporo jej książek. Jedna z nich „Tajemnice zamkowe” z 2009 roku z cyklu „Biblioteka odkrywców Dolnego Śląska”, zainteresowała mnie szczególnie, bo kilka jej rozdziałów dotyczący zabytków regionu wałbrzyskiego. Joannę Lamparską zainspirowały tajemnice związane z naszymi zamkami, takimi jak Grodno, Rogowiec, Radosno, Nowy Dwór, Cisy. Barwnie opisuje też najciekawsze wydarzenia  z życia księżniczki Daisy na zamku Książ. Maluje dramatyczne losy pałacu w Pieszycach, który nazwała,  „Śląskim Wersalem”.

Kolejnym interesującym tematem są tajemnice pałacu w Jedlince. Zdaniem  autorki ciąży nad nim klątwa. Bardzo mnie to zmartwiło, bo z odbudową pałacu wiążę ogromne nadzieje, tak samo jak z odzyskaniem dawnej renomy przez uzdrowisko w Jedlinie-Zdroju, którego „spiritus movens” okazała się Charlotta  Maximiliana hrabina Scherr-Thoss, żona właściciela pałacu w Jedlince. To ona w 1723 roku odkupiła pastwisko, na którym pojawiło się źródło wody mineralnej i wykorzystała  je dla celów leczniczych, dając początek uzdrowisku. Od jej imienia pochodzi więc niemiecka nazwa zdroju – Bad Charlottenbrunn, cieszącego się w XIX wieku dużym rozgłosem w całej Rzeszy.

Dzieje pałacu w Jedlince nie są już dzisiaj żadną tajemnicą. Dzięki obecnemu właścicielowi obiektu, Radosławowi Ledzie i jego pasji odkrywania historii, wiemy o losach tej posiadłości dosyć sporo. Historię pałacu możemy zgłębić na stronach internetowych pałacu.

Autorce książki udało się jednak dotrzeć do autentycznych pamiętników pisanych przez wiele lat przez kilka osób związanych z rezydencją w Tannhausen (dzisiejsza Jedlinka). Ta swego rodzaju kronika rodzinna została przekazana  w darze dla muzeum pałacowego przez Güntera Böhma, bratanka Gustawa Böhma, ostatniego z niemieckich właścicieli pałacu.
Okazuje się, że jest to lektura bardzo zajmująca i obfitująca w wydarzenia, o których nie dowiemy się z innych źródeł historycznych.
Poznajemy np. mrożącą krew w żyłach historię z 1835 roku, kiedy to właścicielem pałacu stał się wrocławski tokarz, Rothenbach. Wygrał on los na loterii, skutkiem czego zakupił pałac, w którym zamieszkał z rodziną. Nie dane mu było zbyt długo cieszyć się posiadłością. W sporze z jednym z mieszkańców wsi chwycił za broń myśliwską i postrzelił go śmiertelnie. A kiedy rozwścieczeni chłopi ruszyli z widłami  do pałacu, zaszył się w górnej komnacie i ze strachu pozbawił życia. „Ówczesny pałac został całkowicie opuszczony, a Rothenbach jeszcze do dziś straszy – to przestroga dla lękliwych dusz” – komentuje to zdarzenie Joanna Lamparska.

W dwadzieścia lat później, w 1855 roku właścicielem pałacu został niejaki porucznik Paul Engels. Zapisał się on złotymi zgłoskami w historii pałacu (podobnie jak znany marksista Fryderyk Engels w historii Niemiec), bo okazał się dobrym gospodarzem. Po kilku latach  przepadł nagle bez śladu, pozostawiając zonę i dwójkę dzieci.. Wieść gminna głosiła, że znalazł nową miłość swego życia i uciekł z nią do Ameryki.
„Tu zaczyna się historia, przy której blednie opowieść o Kopciuszku” – pisze autorka książki.

W 1861 roku Tannhausen zakupił sześćdziesięcioletni fabrykant porcelany z Wałbrzycha, Carl Krister. Okazał się on „mężem opatrznościowym” dla pałacu i całego uzdrowiska. Otóż jak czytamy w pamiętniku: „Pan Krister przemysłem i wielką pracą uskładawszy sobie ogromny majątek, zapragnął mieć dziedzica, wszelako łaskawie dla niego i żony niebo odmówiło im tego szczęścia i nie mieli dzieci . Przyjęli więc sobie na wychowanie biedną sierotę”. Panienka w kwiecie wieku poznała pałacowego buchaltera, Roberta Henschke i za zgodą Kristerów poślubiła go, a po śmierci Carla stała się spadkobierczynią olbrzymiej fortuny. Niestety, o prawa do majątku toczyli spór sadowy inni członkowie rodziny, skutkiem czego w roku 1880 posiadłość została sprzedana. Nowymi jej właścicielami została rodzina Böhmów .
Wiele innych ciekawostek znajdziemy w książce Joanny Lamparskiej, a dotyczą one m. in. losów pałacu w czasie II wojny światowej, który jak wiadomo stał się siedzibą dowództwa wojskowego nadzorującego budowę tajemniczego kompleksu „Riese” w Górach Sowich. To właśnie tu, zdaniem Joanny Lamparskiej, znajdowała się zakonspirowana „Villa Erika”, a jej nazwa pochodzi od imienia córki właścicieli -  Eriki Böhm.

Wszystkich którzy chcieliby poznać jeszcze inne sekrety, dowiedzieć się co to za „białe damy” krążą od czasu do czasu nocą po komnatach zamków i pałaców D. Śląska, odsyłam do książki Joanny Lamparskiej „Tajemnice zamkowe”.

Dla zainteresowanych tajemnicami rezydencji w Jedlince mam jeszcze jedną ciekawą informację. Okazuje się, że właśnie w tym pałacu  toczy się akcja sensacyjnej powieści Jolanty Marii Kalety „W cieniu Olbrzyma”. Tuż po wojnie została tu skierowana bohaterka powieści, Antonina Poseltowa, z zadaniem prowadzenia domu dziecka. Z jakimi problemami musiała się borykać i na co była narażona w związku z tym, że znalazła się w polu zainteresowania niemieckiego Werhwolfu, o tym wszystkim czytamy w trzymającej w napięciu od samego początku do końca książce.

Przypomnę tylko – w niedzielę 9 października br. o godz. 17.00 spotykamy się z autorką tej książki - „Pod Słoneczkiem”, jak to potocznie mówi się w Głuszycy w siedzibie obecnego Centrum Kultury i Miejskiej Biblioteki Publicznej. Jolanta Maria Kaleta przywiezie ze sobą następną nowo wydaną powieść – „Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”, której premierowa prezentacja będzie miała miejsce właśnie u nas. Warto dodać, że znajdziemy w tej nowej książce kontynuację losów Antoniny, ale akcja rozgrywać się będzie głównie w Głuszycy, a jak tytuł wskazuje m.in. w podziemiach kompleksu „Riese”.

Joanna Lamparska pisze książki i artykuły prasowe o charakterze  popularno-naukowym, Jolanta Maria Kaleta, to klasyczna powieściopisarka, ale jej wszystkie powieści poza fikcyjną fabułą osadzone są bardzo mocno w realiach tego wszystkiego, co miało miejsce w czasach powojennych, o których wiemy już, że były tylko z nazwy czasami pokoju.

Myślę, że głuszyckie spotkanie z Jolantą Kaletą, autorką jak się okazuje już jedenastu książek o tajemnicach Dolnego Śląska, będzie bardzo intrygujące i ciekawe.

Zapraszamy wszystkich chętnych z Głuszycy, ale także z Wałbrzycha, Jedliny-Zdroju i Walimia do bliższego poznania autorki książek tak mocno związanych z dziejami naszej ziemi wałbrzyskiej.

środa, 21 września 2016

Czy to będzie wernisaż jakiego jeszcze nie było w Głuszycy?


Henryk Janas w warsztacie twórczym


 Jestem w trudnej sytuacji, bo próbuję promować imprezę, której stałem się współorganizatorem. Robię to jednak nie tylko z tego powodu. Mój wkład w organizację tego wydarzenia jest niewielki, ale poznałem dobrze trud i poświęcenie organizatorów, których ambicją jest by pozostało ono na długo w pamięci uczestników i było potwierdzeniem korzystnych zmian, które mają miejsce w głuszyckiej kulturze.

Jest to dzieło autorskie duetu spod szczęśliwej gwiazdki. Gwiazdka ta pojawiła się na niebie  wcześnie o poranku nad drewnianym kościółkiem w Grzmiącej, zwiastując rannym ptaszkom – oto się narodził dobry duch, otaczający swymi skrzydłami dwóch wyrobników kultury. To właśnie ten dobry duch natchnął Henryka z Grzmiącej i Piotra z Wałbrzycha by ożywić życie kulturalne miasteczka Głuszyca, które z coraz to większym entuzjazmem wydeptuje uśpione dotąd ścieżki życia kulturalnego i odnosi na tym polu coraz to większe sukcesy.

Oto jest moje skromniutkie preludium, którym próbuję zrobić dobry wstęp do meritum sprawy.

Jest nim wernisaż artysty rzeźbiarza i malarza, Henryka Janasa, o którym już pisałem w moim blogu dość obszernie. Będzie więc jak należy się spodziewać –  wystawa jego prac, miniaturowe spektrum twórczości w różnych dziedzinach sztuki, co może się okazać bardzo interesujące i będzie oczywiście sam twórca, człowiek o bogatej przeszłości.

Okazuje się jednak, że wernisaż to nie wszystko. Henryk napotkał na swej drodze równego sobie pasjonata, tylko że w dziedzinie muzyki, wałbrzyskiego trubadura, Piotra Luteńkę. No i dobrali się jak w korcu maku. Stwierdzili, że w pojedynkę wiele się nie osiągnie, ale już we dwóch można znacznie więcej.

To właśnie ich pomysłem było połączenie wystawy z próbą prezentacji kilku innych dziedzin kultury i sztuki, pokazanie dorobku twórczego na scenie i na ekranie, wzbogacenie imprezy dobrą muzyką, zrobienie przy tej okazji prawdziwego show, jakiego jeszcze w Głuszycy nie było.

Obejrzenie wystawy poprzedzi więc oryginalny koncert z przerwami na prelekcje krótkich filmów o  Głuszycy, będzie  prezentacja młodych adeptów sztuki instrumentalnej, a także dojrzałych wiekiem muzyków, ale clou programu stanowić będzie koncert renomowanego zespołu wałbrzyskiej Fundacji Ashuun pod egidą Piotra Luteńki, z jego współpracownikami Piotrem Kirklewskim i Damianem Handzlikiem. 


Artyście towarzyszyć będą jego PRZYJACIELE. Jak sam mówi: Jestem ostrożny z używaniem tego zwrotu w dzisiejszych czasach, natomiast w stosunku do Justyny Misterki, Marka Jakubczaka i Piotra Natanka czy Pawła Kociubskiego z pewnością słowa PRZYJACIEL mogę używać bez obaw i gdyby dało się je wypowiedzieć przez duże „P”, to z pewnością bym to uczynił. Tak więc Przyjaciele będą mnie wspierać i cieszę się, że angażują się w tak zacne przedsięwzięcie jakim jest wernisaż Henryka Janasa Jestem bardzo wdzięczny Henrykowi, że powierzył nam stworzenie oprawy muzycznej. Mamy wszyscy nadzieję, że wydarzenie to, zapisze się na długo w pamięci Głuszyczan i wszystkich przybyłych gości. Podziękowania należą się wszystkim, którzy angażują się i pomagają nam w realizacji wydarzenia. Będzie kameralnie, operowo, rockowo i mainstrimowo.  Będzie cool .


Spodziewamy się usłyszeć dużo dobrej muzyki i wielu niespodzianek. Muzycy mają za sobą wiele koncertów nie tylko w kraju, ale i za granicą w Irlandii i Anglii.

Hasłem przewodnim wernisażu i koncertu jest bliski mi tytuł: Tu jest mój dom !


Liczymy na obecność przedstawicieli władz powiatowych, miejskich oraz Związku Rzemiosła Polskiego, Mazowieckiej i Dolnośląskiej Izby Rzemieślniczej i licznych gości  nie tylko z Głuszycy i okolic, ale też z różnych stron kraju.

Zapowiedź wernisażu mogliśmy usłyszeć w sobotnio-niedzielnej audycji wałbrzyskiej rozgłośni radia „złote przeboje”, które to radio objęło wernisaż medialnym protektoratem, a także w tygodniku Aglomeracji Wałbrzyskiej DB 2010

Informują o tym kolorowe plakaty w mieście i gminie Głuszyca oraz inseraty na stronie internetowej miasta Głuszyca i na facebooku.

Cóż mi więcej pozostało, tylko jedno – zapraszam serdecznie do miłego spędzenia z nami niedzielnego popołudnia. Niedziela będzie z nami !